I wtedy to się stało.
    Coś poruszyło się w dziurze. Karusia poczuła to bardzo wyraźnie i od razu cofnęła rękę. Tak, coś tam w dole było. Było tam coś, na pewno! Na samiusieńkim dnie dziury. Coś jakby przeciskało się przez piasek, piasek obsypywał się i nagle - nagle coś wyłoniło się z dołu. Coś czarnego i trochę błyszczącego.
     Karusia od razu poznała, co to jest.

     Znacie Piaskowego Wilka?? Wilka, którego futerko przypomina słonecznożółte ziarenka pustynnego piasku? Wilka, który żywi się słonecznym i księżycowym blaskiem, od którego stał się tak nieziemsko mądry, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania?
Jeżeli nie, to koniecznie musicie go poznać!

     Tydzień temu przeglądając gazetkę promocyjną Lidla wpadła mi w oko książka. Książka, na którą polowałam od dawna. W dodatku w promocyjnej cenie. Wiedziałam jedno - w poniedziałek idę do sklepu i muszę ją mieć! Jednak, jak to bywa ze mną i z moją pamięcią, do poniedziałku kompletnie o tym zapomniałam...
Dziś, przypadkowo robiąc zakupy, zauważyłam ją. Stała na półce. Ostatnia. Czekała właśnie na mnie!


     Książka Asy Lind Raz, dwa, trzy, Piaskowy Wilk to zbiór opowiadań o dziewczynce, jej rodzicach, i przyjacielu - Paskowym Wilku. Jest wyjątkowa. Jedyna w swoim rodzaju. Pełna ciepła i zrozumienia. Pokazująca, że nie ma trudnych pytań i na każde z nich znajdzie się odpowiedź. Poruszane są tu tematy przyziemne i proste oraz te ważne, o których rozmawia się trudno. Jest to książka nie tylko dla dzieci. Dorośli też znajdą tu coś dla siebie.
Książka skłania do myślenia. Pomaga zrozumieć otaczający świat. Do tego jest pięknie wydana. Zaopatrzona w proste, czarno - białe ilustracje, które wspierają dzieci w rozwoju wyobraźni.
Dodatkowy atutem jest to, że tom ten zawiera w sobie wszystkie opowiadania z książek: Piaskowy Wilk, Piaskowy Wilk i ćwiczenia z myślenia, Piaskowy Wilk i prawdziwe wymysły.
Tę ostatnią miałam przyjemność czytać swojej grupie w przedszkolu. Nie było dziecka, którego nie oczarowałyby historie małej dziewczynki i jej przyjaciela. Dlatego stwierdziłam, że nie może jej zabraknąć w mojej biblioteczce. Moim zdaniem książka nadaje się do czytania dzieciom już od wieku ok. 5 lat. Pisana jest dość dużą czcionką, dzięki temu jest przyjazna dzieciom, do samodzielnego czytania, które dopiero wkraczają w świat czytelnictwa.



A to możemy przeczytać na odwrocie:
Piaskowy Wilk uwielbia trudne pytania. To dlatego tak dobrze się czuje w towarzystwie Karusi. Opowiada jej rzeczy zapierające dech w piersiach i razem tłumaczą sobie zagadki otaczającego świata. Karusię ciekawi wszystko - komary i miłość, nieposłuszne nogi, puste kieszenie, krótkie chwile, które bywają długie, wszechświat bez końca i czerwone kalosze.

Serdecznie polecam więc, aby zajrzeć do tej książki zwłaszcza, że niektórzy porównują ją nawet z Małym Księciem.
   

 
 Czy zastanawiałaś się kiedyś jak będzie wyglądać Twoje życie? Czy pamiętasz plany, które snułaś będąc w podstawówce? Jak wyobrażałaś sobie siebie w wieku lat 20 a może 30? Czy chociaż część z nich się spełniła?
     Ja zawsze marzyłam o dużej rodzinie. O pięknym domu na wsi, w którym znajdzie się miejsce dla każdego, a jednocześnie nie będzie on za duży, aby można w nim było czuć, że domownicy są w bliskich relacjach. W moich planach obok domu miał być wielki ogród oraz sad. Wyobrażałam sobie jak razem z mężem bawimy się tam z gromadką naszych dzieci. Mogłam niemal usłyszeć nasz śmiech, wesołe przekomarzanie się, rozmowy... Chciałam, żeby to "nasze" miejsce tętniło życiem i tupotem małych stópek. O tak... Miałam piękne plany....

 
     Życie jednak takie plany weryfikuje. Nieważne co sobie wymarzymy. Podobno, jeżeli chcesz rozśmieszyć Życie, powiedz mu o swoich planach.
     Nie mieszkam u dużym domu. Ogród mogę sobie pooglądać w telewizji, albo kolorowych gazetach, bo gdy wyjrzę za okno widzę tylko szare blokowiska. Niestety... Start w dorosłe życie nie jest drogą usłaną różami. Marzenia zostają na dalszym planie - na światło dzienne wychodzą realia. Mieszkanie w bloku, niezbyt duże i ciasne i prawie własne, bo co miesiąc bank się o jego część upomina. A człowiek i tak cieszy się jak głupi, że "coś" ma, bo są ludzie w gorszych sytuacjach...
     Więc kocham ten moment, gdy są wakacje, gdy jest wolny czas, a ja mogę pojechać do rodziców na wieś. Tu, gdzie poranna kawa smakuje lepiej, bo piję ją na tarasie nie przejmując się tym, że gapią się na mnie sąsiedzi albo listonosz zastanie mnie w południe w piżamie. Tu, gdzie na wyciągnięcie ręki mam las i codziennie razem z maluszkiem możemy w nim spacerować wdychając piękny zapach i słuchając ptaków oraz szumu drzew. Tu, gdzie wyjście na świeże powietrze z Tusiaczkiem nie jest wyprawą, w której mamy do pokonania cztery piętra. Gdzie wózka nie trzeba taszczyć z ciemnej piwnicy. Tu gdzie nawet pięćdziesiąt razy w ciągu dnia możemy wychodzić na podwórko i chować się do domu. Kocham to...
              ...ale...
...nie zamieszkałabym tu... Dlaczego?
     Bo to jest szara rzeczywistość.....
.....wieś choć piękna, wspaniała i kochana nie da nam miejsca pracy...
...a o domu pod miastem możemy sobie jedynie tylko pomarzyć... 

 
 



     Lato, słońce, urlop męża skłania do pobliskich wycieczek. Chociaż powiem szczerze, że słońce od ponad tygodnia nas nie rozpieszcza. Bo Afryka w Polsce to stanowczo za dużo. No ale nie ma co narzekać. Na naszą wycieczkę wybraliśmy się, gdy jeszcze pogoda była bardziej sprzyjająca.
     Decyzja spontaniczna. Mężowi pozostały dwa wolne dni. Ostatni - wiadomo leżenie ( o ile to możliwe z maluchem) do góry brzuchem i narzekanie jak to urlop szybko minął. W przedostatni więc dzień, postanowiliśmy, że nie ma co siedzieć w domu i trzeba korzystać póki nasz synek w miarę lubi podróże samochodem. Odległość niezbyt daleka, żeby można było pojechać i wrócić jednego dnia.
     Po śniadaniu szybkie pakowanie malucha. I w drogę! Mąż stwierdził, że nie ma co dwa razy tą samą drogą jechać, więc przed podróżą obadał alternatywę. Zwiedzimy trochę :) I tak jechaliśmy sobie podziwiając podlaskie wsie i miasteczka. Delektowaliśmy się spokojem i odpoczynkiem, bo nasz Tusiaczek spokojnie spał. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż dotarliśmy do miejscowości, której na naszej mapie nie było! W dodatku, za duża, żeby kartografowie o niej zapomnieli.....Skąd w takim razie ona na naszej trasie?? no skąd!? Oczywiście - zgubiliśmy drogę.... Zresztą.... Można się było tego spodziewać, gdy zamiast trasę zapisać oglądamy ją tylko na mapie google :) Tak więc, zanim dotarliśmy na miejsce szukaliśmy drogi chyba jeszcze ze trzy razy, no ale kto nie lubi przygód:).
     W Białowieży jako pierwszy cel wybraliśmy drezyny. Nie powiem, że było łatwo, bo na drogowskazach chyba oszczędzają i brak jest jakiejkolwiek informacji. Na szczęście udało się nam tam dotrzeć i na nieszczęście na przejazd drezyną było się trzeba wcześniej umówić telefonicznie. Zostało nam więc tylko oglądanie.



 

 
(Jeżeli ktoś marzy o zjedzeniu obiadu na torach)
 
( Kto zgadnie co to??? )
 
      Kolejny nasz przystanek to Park Pałacowy z Muzeum Przyrodniczo - Leśnym. Park nie jest szczególnie miły dla wózków ponieważ nie mogliśmy znaleźć podjazdu. Swoja drogą dopiero na wychodnym okazało się to bezproblemowe. To co warto zwiedzić, zwłaszcza z dziećmi to z pewnością muzeum. Nie musimy wcale brać przewodnika. Będziemy wtedy słuchać nagrań, dotyczących każdej ekspozycji. Oprowadzać nas będzie pracownik muzeum, który i tak z chęcią udzieli nam odpowiedzi na pytania. A w muzeum co? Tak jak w nazwie - przyroda i las. Spotkamy tu więc warstwy lasu z żyjącymi w nich roślinami i zwierzętami. Odtworzone eksponaty są naturalnych rozmiarów, więc naprawdę warto się tu zatrzymać.
 
 
 
 
 
 
 
 
     Jak Białowieża to oczywiście żubry. Na trasie naszej wycieczki nie mogło zabraknąć Rezerwatu Pokazowego Żubrów. I tu muszę Wam powiedzieć, że trochę się zawiedliśmy. Gdy byliśmy tu po raz pierwszy, miejsce to zrobiło na nas pozytywne wrażenie. Obecnie jest po remoncie i jakoś już nie zachwyciło. Po pierwsze otwarte tylko do 17, co w wakacje, według mnie, jest stanowczo zbyt krótko. Bilet wstępu - 9 zł. raczej nie wart swojej ceny. Zwierzęta mają tu duże, ogrodzone tereny, co dla nich jest super sprawą. Dla zwiedzających jednak już niekoniecznie, bo może się zdarzyć, że po prostu nic nie zobaczymy. Ogólnie więc, jeżeli nastawiacie się na długie przyglądanie się różnorodnym zwierzętom, to nie polecam tego miejsca.
 
 
 
 
     Wracając już do domu odwiedziliśmy jeszcze pobliską miejscowość - Budy. Znajduje się tam bardzo ciekawy skansen. Miejsce idealne na odpoczynek i ucieczkę od codziennego miejskiego zgiełku. Zobaczcie sami.
 
 
 
 
(Co według mnie psuje urok tego miejsca? - Parasol z logo znanej marki piwa!!)
 
 
 


     O korzyściach dla mamy i dziecka, płynących z karmienia piersią nie muszę chyba nikomu mówić. Można o tym przeczytać na każdym forum dotyczącym macierzyństwa. Powie to też nam każdy lekarz. Nie o korzyściach będzie więc dzisiejszy wpis.
     Jak wiadomo technik karmienia jest wiele. Każdy wybiera taką, która najbardziej mu odpowiada, ale zwykle i tak modyfikuje do własnych potrzeb. Ja karmię dopiero od 3 miesięcy więc nie o technikach ani radach będę dziś pisać, bo są zapewne wśród Nas mamy bardziej doświadczone ode mnie.
     Dzisiejszy post będzie o moich i "niemoich" początkach. O tym, że to co takie piękne, może być zarazem bardzo trudne, a to, co propagują lekarze i społeczeństwo, w praktyce mija się z rzeczywistością.....
     Posłuchajcie więc historii....
     Wiedziałam, że będę karmić piersią. Po prostu. Nie przechodził mi nawet przez myśl inny scenariusz. Mama niemowlaka kojarzy mi się zawsze z dzidziusiem przy piersi. Być może dlatego, że jestem najstarsza z rodzeństwa i pamiętam jak moja własna mama karmiła moich braci. Jak więc ja mogłabym być inna? Gdy urodziłam maluszka...po chwilach pełnych zachwytu przytulania i całowania przystawiłam go do piersi. Nie ssał. Nie chciał. Nie przejęłam się tym zbytnio, no bo przecież dopiero co się urodził. Był jeszcze taki malutki i wątły, wymęczony swoją pierwszą długą drogą. Być może nie ma siły, pomyślałam.
Rodziłam po południu. Bałam się nocy. Po znieczuleniu nie czułam nóg - takie mocne....Bałam się, zostać sama z maluszkiem, chociaż byłam w szpitalu i teoretycznie nic nam nie mogło grozić. Ja jednak, nienauczona prosić o pomoc, miałam obawy. Że maluszek będzie płakał, że go nie usłyszę, bo zasnę jak kamień, że trzeba będzie wstać z łóżka, a jak ja to zrobię skoro zamiast nóg mam dwie kłody?
Noc przebiegła jednak spokojnie. I gdy z samego rana przyszedł mąż i po fali ponownego zachwytu i rozczulenia zapytał ile razy maluch w nocy jadł? odpowiedziałam: Wcale. Widziałam zdziwienie na jego twarzy, no ale tak było. Synek całą noc spał a mi przez myśl nie przechodziło żeby go karmić przez sen albo obudzić.
Tak więc od rana zajęłam się tematem karmienia. Łatwo nie było. Miałam zalecenia karmienia raczej na leżąco. A weź tu człowieku  bądź mądry i wiedz jak to zrobić, gdy głowa malucha sobie a pierś sobie... Pamiętam słowa koleżanki, która mówiła: "Tylko pamiętaj, żeby przystawiać dziecko do piersi a nie pierś do dziecka. Głowę dziecka trzeba na pierś nakładać". Ehe...łatwo powiedzieć, tylko jak to zrobić, gdy to taka kruszynka, taka wątła. Trochę mi zajęło zanim nauczyłam się przystawić malucha do piersi, ale na szczęście się udało. Byłam w pełni szczęścia, ponieważ czułam jak maluszek ssie pierś. Moje szczęście nie trwało jednak długo, bo synek dużo tracił na wadze. Ważenie rano i wieczorem a on ciągle na spadku. Przystawiałam go często...nie pomagało. Poszłam więc do położnych po radę. Chciałam wiedzieć czy mam dobrą technikę. Czy dziecko do piersi dobrze przystawiam? I co usłyszałam? Jak pierś łapie i ssie to dobrze, słucha tylko pani czy łyka o_O
A jak na wadze traci to trzeba MM dokarmić bo nie wyjdziecie ze szpitala.


     I tak oto doczekałam się pomocy. Nakarmiłam malucha MM tylko raz. Potem zaczął mi się krztusić i pluć tym mlekiem. Zawzięłam się. Budziłam co 2 godz. i przystawiałam. Noc prawie nie przespana. Ale cel osiągnęłam. Waga odbiła.
     Leżałam na dużej pięcioosobowej sali. Nie byłam odosobniona w trudnych początkach karmienia. Położne jedynie przychodziły pytać czy dziecko przystawione i czy się udało. Żadna nie pomogła. Co więcej na korytarzu usłyszałam wypowiedziany z pogardą komentarz: "Te młode matki to nawet dziecka do piersi przystawić nie umieją!" A skąd niby mają umieć, pytam się, kiedy robią to po raz pierwszy??  To ja z doświadczeniem dwudniowym pomagałam koleżance obok. I nie wiem czy się jej udało, bo dostałam wypis a ona została. Miała wklęsłą brodawkę i mała złapać nie mogła. Czy ktoś przyszedł wesprzeć? Dać poradę? Nie! A wiem, że z wklęsłymi też karmić można!

 
 
     Tak więc w czasach, gdy tyle mówimy o zdrowiu, o naturalnym karmieniu. Gdy piętnujemy matki, które z własnej wygody wybierają MM. Jedyne co mogą doradzić nam położne w szpitalu, to sztuczne dokarmianie zamiast wsparcia i pomocy.



 Zdjęcia pochodzą ze strony www.pixabay.com